REKLAMA

Ford GT sprzedany przed upływem 2 lat? Właściciela czeka proces

Tak już było za komuny. Jak kupowało się samochód, to nie można było sprzedać przed upływem „ustawowego terminu”, który z tego co pamiętam wynosił 3 lata. Było to zabezpieczenie przed spekulantami. Teraz też takie rzeczy się zdarzają, zwłaszcza jeśli chodzi o samochody sprzedawane w niewielkich seriach i to niekoniecznie luksusowych marek.

Ford GT
REKLAMA

Nie jestem fanem supersamochodów. Zasypiam na widok McLarena i nie odróżniam Koenigsegga od Pagani. Podoba mi się jednak Ford GT obecnej generacji i to, jaki jest surowy, nieprzesadzony. A przy tym jak dobrze nawiązuje do poprzednich modeli z tej serii. Popatrzcie sami:

REKLAMA
Ford GT
Rok 1967...
Ford GT
...rok 2004...
Ford GT
...i rok 2017.

Doceniam, że te wozy wyglądają bardziej jak wyścigowe bolidy, a nie jak zabawki dla arabskich szejków i sułtana Brunei. Można nimi wyjechać na tor i wygrać jakiś wyścig tak jak stoją. Aktualna generacja, produkowana w liczbie 250 aut na rok, ma 3,5-litrowy silnik Ecoboost V6 z dwiema turbosprężarkami, rozwija 640-650 KM w zależności od rodzaju paliwa oraz paru innych czynników i rozpędza się do 100 km/h w trzy sekundy. Zdaje się, że te trzy sekundy to już nie jest teraz jakiś wynik robiący wrażenie, w czasach Tesl i temu podobnych potworności, jednak obstawiam, że Fordem GT można powtarzać ten wyczyn w nieskończoność, albo przynajmniej do zdarcia opon i samochód dalej będzie sprawny.

Ford przyjmuje zgłoszenia od klientów na zasadzie „proszę przysłać CV i list motywacyjny, a my zastanowimy się, czy zbudować dla pana/pani GT”.

Jeśli aplikacja zostanie przyjęta, pozostaje już tylko wpłacić z góry połowę wartości pojazdu (220-250 tys. dolarów), podpisać kontrakt w którym zobowiązujemy się do niesprzedawania auta w okresie 2 lat i czekać, aż dział zamówień specjalnych zrealizuje nasze żądanie. Trzeba się ogarniać, bo Ford nie planuje wyjść z liczebnością produkcji powyżej 500 aut. Potem możemy już kruzować swoim GT po ulicach nawet tak antysamochodowego miasta jak Amsterdam, wzorem niejakiego Afrojacka, holenderskiego DJ-a (nie jest Afrykańczykiem wbrew swojej ksywce).

Nie wszyscy jednak mają takie plany. Niektórzy kupili Forda GT po to, by go dalej sprzedać i zarobić. Producenci nienawidzą takich spekulantów, bo nie po to czynią ten samochód tak elitarnym i niedostępnym, żeby teraz byle kto mógł sobie go kupić na licytacji (bez rozpatrywania aplikacji). Nie wspominając już o tym, że gdyby producent zrobił licytację zamiast bawić się w rozpatrywanie aplikacji, to pewnie mógłby za każdy egzemplarz GT zgarnąć więcej niż cena katalogowa. Tyle, że tu nie chodziło o forsę, a o zachowanie wyjątkowego charakteru.

Stało się to oczywiście przed upłynięciem dwuletniego okresu „zakazanego”. Ford pozwał „celebrytę”, domagając się zapłaty kary w wysokości pół miliona dolarów, czyli wartość samochodu x 110%. John Cena odpowiedział pozwem przeciwko Fordowi o stosowanie niedozwolonych klauzul i zapisów w umowach. Szykuje się ciekawy bój między prawnikami.

John Cena dowiaduje się, jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za przedwczesną sprzedaż Forda.

Inny, tym razem anonimowy właściciel, wpadł na podobny pomysł.

I tak nowiutki Ford GT z przebiegiem zaledwie siedmiu mil trafił na aukcję Mecum. Ford protestował, ale nic się nie dawało zrobić, bo chęć sprzedaży to jeszcze nie sprzedaż. Mimo wszystko licytacja się odbyła, i to zakończona została wynikiem aż 1,8 mln dolarów. Egzemplarz w najnudniejszej konfiguracji (srebrny na srebrnych felgach i z czarnym wnętrzem) i tak okazał się atrakcyjny dla nabywców. Auto miało numer 48 z 250 wyprodukowanych w 2017 r., a jego cena jako nowego zapewne oscylowała w granicach 450-480 tys. dolarów. Oznacza to, że na licytacji przebił on 4-krotnie swoją cenę wyjściową. Czyli rzeczywiście doszło do spekulacji! Ale skoro Ford za złamanie kontraktu pozywa tylko na 500 000 dolarów, to właściciel sprzedanego auta dalej jest osiemset kawałków zielonych do przodu. Chyba czas wysłać aplikację. Tylko muszę pożyczyć 250 000 dolarów na pierwszą wpłatę. Halo, babciu?

REKLAMA
Ford GT
A gdzie V8? Aha, przecież mamy nowe czasy, dobrze że nie jest elektryczny jak Arrinera Hussarya EV...

Inna rzecz, że w mojej opinii Ford strzela sobie w drugą stopę, pozywając swoich klientów. Jeśli kupuję samochód od producenta, to jest on mój i guzik kogo obchodzi, co z nim zrobię. Może podaruję go księdzu Rydzykowi? To w końcu nadal tylko samochód, nawet jeśli jest rzadki czy bardzo szybki. A dlaczego w drugą stopę? Bo pierwszą już sobie przestrzelił.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-18T10:07:49+02:00
Aktualizacja: 2025-06-17T19:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-17T13:53:06+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T21:07:03+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T17:18:55+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T16:00:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T14:26:29+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T11:01:21+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Nowoczesność wychodzi nam bokiem. Technologie, które się nie sprawdzają w samochodach

Nowoczesne samochody są wręcz najeżone rozwiązaniami, których nie lubimy. Które sprawiają, że samochody są bardziej skomplikowane w obsłudze i droższe w serwisie, a nierzadko też bardziej awaryjne.

Nowoczesność wychodzi nam bokiem. Technologie, które się nie sprawdzają w samochodach
REKLAMA

Jeśli regularnie czytujesz Autobloga, to z pewnością miałeś już do czynienia z tekstami nt. systemów ADAS czy eliminacji fizycznych przycisków. Dziś skupię się więc na paru innych elementach, które u wielu kierowców po prostu się nie sprawdzają.

REKLAMA

Pierwszym z nich jest - werble - bezpośredni wtrysk paliwa w benzyniakach

Teoria brzmi cudownie. Bardziej precyzyjne dawki paliwa, niższe spalanie, a co za tym idzie, także emisja spalin. Efektywność, cuda wianki, blablabla.

Audi A4 historia

W praktyce, o ile w dieslach bezpośredni wtrysk paliwa sprawdza się dobrze i po stronie wad zapewnia głównie stosunkowo twardy odgłos pracy. W benzyniakach natomiast lista wad jest znacznie dłuższa niż lista zalet. Ba, rzekłbym nawet, że dla większości kierowców wtrysk bezpośredni w benzyniaku nie daje żadnych realnie odczuwalnych korzyści, poza ewentualną świadomością, że dany silnik ma nieco więcej mocy niż jego poprzednik bądź odmiana z wtryskiem wielopunktowym. Ale popatrzmy teraz na wady:

Idźmy dalej: tylne hamulce tarczowe w samochodach elektrycznych

Jeśli ktoś interesuje się motoryzacją, kojarzy zapewne, że co do zasady hamulce tarczowe są znacznie skuteczniejsze od bębnowych. No i super. Mają też jednak pewne wady, a jedną z nich jest znacznie gorsza odporność na bezczynność, czy konkretnie korozję.

hamulce w elektryku

Powiecie, że no i co z tego? To ja wam odpowiem, że to z tego, że samochody elektryczne mają zaawansowane i bardzo skuteczne systemy rekuperacji, czyli odzysku energii. Na tyle skuteczne, że fizycznie używają hamulców stosunkowo rzadko. Jest to szczególnie istotne przy hamulcach tylnych, które w samochodzie i tak mają bardzo ograniczone znaczenie jeśli mówimy o skuteczności hamowania - odpowiadają głównie za stabilność pojazdu podczas wytracania prędkości. Hamulce tarczowe na tylnej osi trudniej więc utrzymać w należytym stanie, bo po prostu klocki w elektryku mają z nimi zbyt rzadki i zbyt delikatny kontakt, szczególnie jeśli ktoś jeździ delikatnie. Rozwiązania? Kilka jest:

Ale co z tego, skoro to tylko potencjalne dodatkowe czynności, problemy, koszty. A rozwiązanie jest bardzo proste: wymiana tylnych hamulców na bębny, o czym zresztą już kiedyś pisałem:

Szczególnie w autach elektrycznych, które mają silniki przy tylnej osi, używanie hamulców bębnowych ma uzasadnienie. Oczywiście im wyższa klasa i osiągi auta, tym większe szanse, że lepszym rozwiązaniem będą tarcze, ale... ze wszystkimi wyżej wymienionymi tego konsekwencjami. Niestety nie istnieją rozwiązania pozwalające na konwersję hamulców tarczowych na bębnowe, więc jeśli masz samochód elektryczny z kompletem czterech tarcz, to lepiej zainteresuj się ich stanem.

Nie jestem też fanem zawieszeń adaptacyjnych

Jasne - im wyższa klasa auta, tym lepiej to jest zrobione. Odnoszę jednak wrażenie, że w niższych segmentach jest to czasem robione tak, żeby wybrać samochód z zawieszeniem konwencjonalnym. Jeszcze do niedawna samochody VAG miały np. problem z bardzo głośną pracą zawieszeń DCC, poza tym koszty serwisowe w razie zużycia np. amortyzatorów adaptacyjnych są wysokie. A przecież da się zrobić naprawdę dobre zawieszenie bez elektroniki, do czego przez lata przyzwyczaił nas choćby Ford.

Skoda Superb iv Hybrid test

Szczytem wszystkiego jest robienie np. 8 i więcej ustawień zawieszenia w aucie osobowym, gdy realnie wystarczyłyby 3. Auto terenowe? Jasne, rozumiem - błoto wymaga od auta innego zachowania, piach innego, asfalt innego. Ale już np. dostępny w niektórych Volkswagenach czy Skodach czy Seatach slider umożliwiający płynną regulację twardości zawieszenia... po co? Nie potrafię sobie wyobrazić faktycznej potrzeby korzystania z tak wielu możliwości.

Kuleje też współpraca czujników deszczu z oświetleniem

W dobie powszechnie spotykanych świateł do jazdy dziennej (DRL) nie wydaje się to być problemem, ale jest dokładnie odwrotnie. Polskie przepisy - i nie tylko polskie zresztą - wyraźnie wymagają bowiem, by w razie wystąpienia warunków ograniczonej przejrzystości powietrza (czyli gdy np. pada deszcz lub śnieg albo jest mgła), auto miało włączone światła mijania nawet w ciągu dnia. Kierowcy tych świateł nie włączają - i zwykle nie robi tego też sam samochód, choć jak najbardziej jest to możliwe. Znowu posłużę się przykładem Grupy Volkswagena - jeśli w autach marek należących do VAG aktywny jest czujnik deszczu, a światła ustawione są w pozycji AUTO, to po rozpoczęciu opadów światła mijania włączą się automatycznie. Kierowca musi więc pilnować świateł w zasadzie tylko we mgle.

Sęk w tym, że VAG-i to jedne z nielicznych wyjątków. W większości samochodów czujniki są w ogóle niepowiązane ze sobą, więc często widać, jak podczas ulewy auta jadą z tańczącymi na szybie wycieraczkami oraz z włączonymi jedynie DRL-ami. No kurczę blade, sparowanie tego ze sobą naprawdę nie jest chyba takie trudne...

REKLAMA

Znalazłoby się tego więcej, ale chyba starczy już tego narzekania na dziś

Nie łudź się, że wszystko co nowe jest lepsze. Często te rozwiązania są niedopracowane lub wręcz całkowicie bezsensowne już na poziomie swych założeń. Jeśli masz samochód np. 5- czy 10-letni - może być tak, że po wymianie na nowszy będzie ci się nim jeździć gorzej, bo będą cię denerwować rzeczy, których istnienia nawet nie podejrzewałeś. Szkoda tylko, że czasem taka wymiana, choć niekoniecznie racjonalna, musi mieć miejsce, bo taka np. rada ekoterrorystów w Krakowie wprowadza sobie najbardziej restrykcyjną Strefę Czystego Transportu w Europie.

A co wy dopisalibyście do tej listy?

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-14T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T17:01:10+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T13:38:38+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T12:01:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T07:02:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T18:45:44+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:51:33+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:10:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T19:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T18:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T13:12:12+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T11:06:19+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Kontrolki na desce rozdzielczej nie mają już żadnego znaczenia. Już się ich nie boicie

Pojawienie się niechcianej kontrolki na desce rozdzielczej koloru żółtego lub czerwonego to strach, który trapi wszystkich kierowców nowoczesnych samochodów, a przynajmniej trapił. Obecnie nie ma to już znaczenia, przynajmniej z jednej perspektywy.

kontrolki deska rozdzielcza
REKLAMA

Widok niegasnącego "engine check" był przez lata bardzo irytujący. Moja mama nawet pieszczotliwie nazwała tę kontrolkę złotą rybką, żeby się z nią oswoić, a może nawet zaprzyjaźnić z jej widokiem. Ale inni mają gorzej, gdy wyskoczy czerwona kontrolka airbag, to jest dopiero irytujące. Niczym dioda wyłączonego telewizora na czuwaniu w ciemnym pokoju, gdy próbujesz zasnąć. Jednak w najnowszych samochodach to nie ma już żadnego znaczenia. Te świecące ikony nadal oznaczają to samo, ale nikogo już nie denerwują, nikt ich nawet nie zauważa. Dlaczego? Wszystkiemu winne są ekrany, a konkretnie cyfrowe kokpity.

REKLAMA

W starszych samochodach kontrolka jest punktem światła na czarnym plastiku.

Świeci prosto w oczy, wyróżnia się i denerwuje. Nie wspominam nawet o tym, że coś także oznacza, jakąś usterkę, bo mnie chodzi o coś innego. Mianowicie o to, że taka kontrolka wygląda jak wielki pryszcz na środku nosa i nie daje spokoju. Człowiek patrząc na taki objaw usterki, czuł dyskomfort.

A co czuje teraz? A nic nie czuje.

Najnowocześniejsze ekrany to tafle pikseli, na których cały czas coś mruga, coś się zmienia. Na dodatek cała powierzchnia ekranu emituje światło, więc wszystko zlewa się w jedną całość. I dlatego kontrolek nikt już nie zauważa. Piszę o tym, bo opublikowaliśmy niedawno rolkę na tik toku. Pokazuję w niej, jak wygląda pomysł Fiata na wyłączanie ADAS.

Po rozłączeniu wspomagaczy na desce rozdzielczej mruga pomarańczowa dioda. Pytaliście w komentarzach, czy ona mruga cały czas, bo to irytujące. I wiecie co, nie mam już pod ręką Pandy i nie wiem, ale za to chcę wam powiedzieć, że to nie ma najmniejszego znaczenia. Tych kontrolek już się w ogóle nie zauważa. Cały ekran świeci, mruga, dzieją się na nim różne rzeczy. A że jeden punkcik jest pomarańczowy, kogo to obchodzi?

Zdolność do irytowania tego elementu jest marginalna, niewspółmiernie mniejsza od działających systemów ADAS. Ci, którzy jeżdżą z deskami do prasowania przed sobą, wiedzą, o czym mówię. Jeden ekran, drugi ekran, do tego kilka metrów listew LED w kabinie. Przebywanie w kabinie przypomina spacer po londyńskim Picadilly Circus.

REKLAMA

Będziecie tęsknić za fizycznymi kontrolkami, mówię wam.

Teraz tego jeszcze nie odczuwacie, ale za kilka lat jakieś Bugatti albo inny Koenigsegg zrobi wam kontrolki w osobnych metalowych obudowach i będzie poruszenie równie wielkie, jak mechanicznymi zegarami nowego modelu Tourbillon.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-05T15:03:38+02:00
Aktualizacja: 2025-06-04T14:58:51+02:00
Aktualizacja: 2025-06-04T13:56:17+02:00
Aktualizacja: 2025-06-03T19:24:41+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Przyszłość nazw samochodów czekają dwie drogi. Zła lub gorsza

Regularnie na świat przychodzi jakiś model samochodu, który odziedziczył nazwę po innym modelu. Zwykle jest kompaktowy SUV, który z poprzednikiem nie ma nic wspólnego. Np. takie Mitsubishi Eclipse Cross mnie od lat oburza najbardziej.

Eclipse cross
REKLAMA

Nie jestem jedyny, któremu gotuje się krew na widok takich nazewniczych abominacji. Dziś w komentarzach przeczytałem, że Renault zrobiło ogromny błąd, nazywając jednego z SUV-ów mianem Espace. Jak widać, wielu ludzi denerwuje taki stan rzeczy, dlatego śpieszę z wytłumaczeniem. Mam nadzieję, że moja opinia na ten temat pomoże wam spać spokojniej, gdy następnym razem sen z powiek będzie spędzać wam jakiś nomenklaturowy motoryzacyjny recykling.

REKLAMA

Przesunięcie nazwy na inny model - po co?

Najpierw musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego takie przesuwanie nazw jest dla niektórych problemem. Chodzi o to, że człowiek/klient identyfikuje sobie nazwę z produktem o konkretnych cechach. Mózgi większości z nas szufladkują sobie informacje na podstawie skojarzeń. W momencie, gdy jakiś przedmiot/podmiot traci swoje cechy wyróżniające, to przerywają się skojarzenia - tracą sens. Wtedy wydaje nam się logicznym, że taka nazwa powinna zostać zastąpiona inną i dlatego się denerwujemy. Sęk w tym, że każdy kojarzy sobie nazwę z innymi cechami. Ktoś może kojarzyć Golfa z marką Volkswagen, ktoś inny z kompaktowym hatchbackiem, a ktoś jeszcze inny z oszczędnym środkiem transportu.

W momencie, gdy nazwa zostaje przesunięta na inny produkt, to zestaw cech zmienia się i brak niektórych z nich wywołuje oburzenie. Jednak inne cechy pozostają (zwykle np. producent jest ten sam) i dlatego producenci widzą ogromny potencjał w korzystaniu z nazw, które już pracowały latami na swoją tożsamość. Nie mogą zrobić nowego produktu, który zaspokoiłby oczekiwania konserwatystów, bo rynek się zmienił i klienci nie chcą już takich produktów jak kiedyś.

Np. kiedyś kochali sedany i hatchbacki, a teraz kochają SUV-y. Producenci samochodów nie widzą innej możliwości jak tylko oferować SUV-y - bo tego chcą odbiorcy. I w zaistniałej sytuacji mają dwie drogi. Wiem, że obie uznajecie za złe.

Pierwsza możliwość:

Zrobić recykling i użyć nazwy kojarzonej dotychczas ze starym produktem. Wtedy narażają się na krytykę konserwatystów, ale w tym samym czasie mogą liczyć na automatyczny kredyt zaufania od innej grupy odbiorców.

Druga droga:

Zakończyć nazwy razem z produktami i wymyślić nowe. Brak skojarzeń daje możliwość wykreowania produktu od zera. Nie ma naleciałości, ale to zasadniczo bardzo mozolny i długotrwały proces.

Zasadniczo producenci uczą się korzystać z obu taktyk.

Nie ma wątpliwości, że wobec SUV-izacji oraz elektryfikacji muszą ciągle zmieniać portfolio oferowanych przez siebie samochodów. Pozostaje jedynie pytanie, jak najkorzystniej wprowadzić je na rynek. Zastanawiają się jak skapitalizować na wyrobionych do tej pory markach oraz jak skutecznie sprawdzać nowe, tak żeby pokazywać światu swoją (świetnie kojarzącą się) innowacyjność.

REKLAMA

I dlatego lepiej zacznijcie oswajać się, z tym że wasze kochane modele umrą albo zostaną przekształcone w coś diametralnie innego.

Np. Ford podjął decyzję, że uśmierci Fiestę. Z kolei Fiat postanowił zrobić z Pandy coś SUV-owatego, nadając mu przydomek Grande. Tego nie unikniecie. Możecie płakać, ale zobaczycie, że przyjdzie wam się żegnać z coraz większą grupą dobrze znanych modeli. Jak myślicie, ile jeszcze przetrwa taki Mercedes klasy E, albo Volkswagen Golf w formie, którą znacie i cenicie? Nadchodzi dla tych nazw dzień sądu, w którym albo staną się elektrycznymi SUV-ami, albo umrą. I nic na to nie poradzicie - po prostu to zaakceptujcie.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-15T16:00:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T14:26:29+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T11:01:21+02:00
Aktualizacja: 2025-06-14T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T17:01:10+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T13:38:38+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T12:01:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T07:02:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T18:45:44+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:51:33+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:10:48+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Skończy się import tanich samochodów z USA. Zacznie się coś nowego

Aktualny kurs dolara do złotówki jest na korzystnym poziomie. To oznacza, że kwitnie import używanych samochodów ze Stanów Zjednoczonych. Mam jednak smutne wiadomości, bo to się bardzo szybko zmieni. Są już pierwsze sygnały.

fracht morski samochody
REKLAMA

Donald Trump rozpoczął wojnę celną z importerami sprzedającymi w USA. Jedną z gałęzi, która bardzo odczuje skutki wchodzących ceł, jest motoryzacja. W zasadzie to już odczuwa. Portal Automotive News podał, że wolumen pojazdów wysyłanych do Ameryki za pośrednictwem przewoźników oceanicznych spadł o 72 proc. Są to dane za maj 2025 w porównaniu do analogicznego okresu zeszłego roku. Wartości wyrażane przez spedytorów są liczone w jednostkach TEU (jednostka pojemności równoważna objętości kontenera o długości 20 stóp). W zeszłym roku w maju to USA trafiło 13 tys. TEU, a obecnie było to raptem 3,6 tys. TEU. To ogromny spadek.

REKLAMA

Zastanówmy się, co taki trend może oznaczać dla rynku w Stanach Zjednoczonych oraz eksportu pojazdów do Europy.

Moim zdaniem spadek podaży przełoży się na wzrost cen, gdyż popyt pozostanie na wysokim poziomie. I nie mówię tutaj o wzroście cen związanym z cłami, ale o dodatkowych samoregulacjach rynku wynikających z obniżonego importu.

A jeżeli nowe auta podrożeją, to także podrożeją używane i ich import do Europy przestanie się opłacać. Również transport do Europy będzie droższy, bo jeżeli mniej statków zacumuje u wybrzeży USA, to analogicznie zmniejszą się możliwości eksportowe z tego kraju i to wpłynie na ceny transportu na Stary Kontynent.

REKLAMA

Ostatecznie w wyniku zwiększenia się cen wytworzy się nowy rynek wewnętrzny dla samochodów używanych.

To, co do tej pory trafiało na złom lub poza granice kraju będzie teraz naprawiane. To dobra informacja dla polskich mechaników. Mam przeczucie, że Stany Zjednoczone będą już niedługo szukać ich równie intensywnie co kierowców ciężarówek. Do tego wszystkiego powstanie jeszcze pewnie szara strefa handlu oraz napraw samochodów używanych - każdy znajdzie coś dla siebie. Jedynym elementem układanki, który zostanie bez niczego, będą ludzie liczący na dobrze wycenione samochody i to po obu stronach oceanu.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-13T17:01:10+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T13:38:38+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T12:01:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T07:02:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T18:45:44+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:51:33+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:10:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T19:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T18:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T13:12:12+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T11:06:19+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T09:26:17+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Citroen ma pomysł, ale nie jest przekonany. Weźcie się do roboty, bo i tak jesteście spóźnieni

Mam wrażenie, że marka Citroen jest aktualnie jak Pszczółka Maja: "jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie”. Firma potrzebuje hitu. Patrzy na inne marki i drapie się po głowie, bo ma pewien pomysł. I to jest bardzo dobry pomysł, więc proszę go jak najszybciej zrealizować.

Citroen 2CV cover
REKLAMA

Jaki to pomysł? Stary jak świat, czyli remake. Jakiego modelu? Kultowego 2CV.

Remake w motoryzacji sprawdza się nad wyraz dobrze. Co jakiś czas powstaje nowa wersja niegdyś popularnego modelu i zwykle trafia na szczyt popularności. Przykład? Weźmy takiego Fiata 500 - ten nowożytny to jest ogromny sukces. Ale taki zabieg nie zawsze się udaje. Citroen jest przykładem marki, która się sparzyła. Bo widzicie, firma z Francji podjęła jakiś czas temu decyzję o wyodrębnieniu marki DS i stworzeniu produktów premium. Ich sukces jest raczej wątpliwy i mam wrażenie, że przez to Citroen zupełnie się pogubił w walce o swoją tożsamość. Tę tożsamość należy pilnie przywrócić. Firma widzi, co robi konkurencja i chciałaby stworzyć remake modelu 2CV, ale… po wpadce z DS ma obawy. Niesłusznie.

REKLAMA

Małe samochody z Europy w stylu retro prawie zawsze są hitami

Udowodniło to wiele marek np. Mini lub wspomniany Fiat. Aktualnie udowadnia to Renault, przywracając piątkę (oraz czwórkę), która jest tak fajna, że nawet Tymon wybrał się do salonu wybadać warunki jej zakupu. Poza tym aktualnie Fiat stwierdził, że zrobi Pandę w stylu oryginału i wygląda na to, że także strzelił klientom prosto w serca. Citroen patrzy na swoją C-trójkę i zastanawia się… a może powinniśmy zrobić nowoczesną interpretację 2CV… Auto Express przeprowadził długi wywiad z szefami marki na ten temat. Tęgie głowy rozkminiają, czy robić i niby jak robić… Ciężko się to czyta, bo moim zdaniem nowe 2CV to wręcz musi powstać. I musi być w stylu retro i musi mieć niezłą cenę. Niech będzie technologicznym bliźniakiem C3 oraz Pandy i niech podobnie kosztuje.

REKLAMA

Citroen 2CV - zróbcie to

Dajcie tylko wersję hybrydową i to będzie murowany hit. Bo przy całej sympatii do nowych Renault 5 oraz Renault 4 uważam, iż zaprojektowanie ich jedynie jako elektryków jest błędem. Gdyby te modele miały wersję hybrydową, to zmasakrowałyby konkurencję. A tak… cóż - taka Panda ukradnie im wielu klientów. I Citroen też by mógł, gdyby zrobił 2CV. Dlatego ci szefowie, zamiast udzielać zawiłych odpowiedzi w przydługich wywiadach powinni zakasać rękawy i po prostu wziąć się do roboty. Mało tego - powinni zrobić tak jak Renault i kuć żelazo dwoma modelami. Na miejscu Citroena zbudowałbym też nowoczesną interpretację modelu AX. Co wy na to?

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-09T15:32:55+02:00
Aktualizacja: 2025-06-09T13:49:52+02:00
Aktualizacja: 2025-06-08T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-05T15:03:38+02:00
REKLAMA
REKLAMA